MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Wczoraj i dziś: Stan wojenny w Bełchatowie we wspomnieniach [MATERIAŁ ARCHIWALNY]

Ewa Drzazga
Pamiętna wizyta Wojciecha Jaruzelskiego w bełchatowskiej kopalni. 25 listopada 1981 roku
Pamiętna wizyta Wojciecha Jaruzelskiego w bełchatowskiej kopalni. 25 listopada 1981 roku Archiwum kopalni
Z jednej strony przesłuchania i próby zgubienia "ogona", z drugiej zabiegi o to, żeby ludzie mieli gdzie kupić karpia na święta. Grudzień 1981 roku pamięta się z wielu powodów. Dziś przypominamy nasz archiwalny materiał, który powstał w 2011 roku.

Stan wojenny w Bełchatowie

Kazimierz Kasprzak gdy ogląda dziś swoje zdjęcia sprzed trzydziestu lat mówi "żywy trup". Sam siebie nie był w stanie poznać. Ale, dodaje, nic dziwnego. Nie było czasu jeść i spać, sprawie byli oddani duszą i ciałem. A to, co działo się w pierwszych dniach po wprowadzeniu stanu wojennego i jego, i jego kolegów przekonało, że warto było.

19 grudnia 1981 roku, przed godz. 6 rano okazało się, że droga z kopalni w kierunku Bełchatowa jest nieodśnieżona. Kierowca nie wyjechał, podobno na polecenie kierownika. Bo ten wystraszył się godziny milicyjnej. No bo jak to, przecież jak zakaz, to zakaz. "Co cię milicja obchodzi, ty jesteś pracownikiem kopalni i nasze polecenia wykonujesz" - usłyszał od Wiktora Musielaka, ówczesnego dyrektora ds. inwestycyjnych bełchatowskiej kopalni. W pierwszym tygodniu stanu wojennego trwała walka o utrzymanie normalności. O to jednak, w świetle tego, co w Bełchatowie się działo mogło być trudno.

Stan wojenny w Bełchatowie. Jeden z mieszkańców robił zdjęcia

Pobudka 13 grudnia 1981 roku dla mieszkańców z okolic bloku 137 na Dolnośląskim był inna niż zazwyczaj. Dużo wcześniejsza. I dużo głośniejsza, niż w zwykły, niedzielny poranek. Kazimierza Kasprzaka, który mieszkał w bloku obok, po godz. 3 nad ranem obudził kolega. Pod "137" zajechał milicyjny radiowóz. Chcieli aresztować Stanisława Knasia, tak samo, jak trzy godziny wcześniej, w tym samym bloku po cichu zgarnęli Stefana Borysewicza. Ale teraz tak łatwo nie poszło. Sąsiedzi podnieśli raban. W nysce poleciały szyby, podniósł się straszny krzyk.

- Jeden z mieszkańców robił zdjęcia tego, co się tam wyprawiało, do dziś nie wiem, kto to był, a chciałbym to za wszelką cenę ustalić - mówi Kasprzak. - Podobno potem przewrócili jego mieszkanie do góry nogami.

Kasprzak z kolegami pojechał do siedziby związku do "Białego Domu". Tam napisali pierwszy komunikat, który już około godz. 6 rano poszedł w eter.

- Gdy wróciłem do domu, żona powiedziała, że już po mnie dzwonili - opowiada. - Wieczorem tego samego dnia byłem już przesłuchiwany.

Po południu wracał także do domu Jan Skrobisz, działacz elektrownianej Solidarności. Cały dzień spędził w siedzibie związków w elektrowni i w kopalni. Gdy wracał z kolegami, widział, jak zza firanek przyglądali im się sąsiedzi. Bo "jeszcze ich nie zgarnęli".

- W poniedziałek kierownik administracyjny przejął już klucze do naszego lokalu, zabezpieczyli materiały, których nie zdążyliśmy zabrać - dodaje Jan Skrobisz.

Kolejne dni upływały im pod pilnym nadzorem. Również ze strony szefów.

- Miałem kierownika, który uparcie mnie pilnował - opowiada Skrobisz. - Pewnego dnia mieliśmy spotkanie na mieście. Gdy wychodziłem z pracy, widziałem, że za mną idzie. Na parkingu zacząłem kluczyć, dopiero między autobusami udało mi się go zgubić. Każdy miał takiego swojego anioła stróża. Jeśli nie pracownika SB, to kolegę, który na niego donosił.

Stan wojenny w Bełchatowie

Dokładnie 16 grudnia 1981 roku w kopalni zjawił się szef wojskowej grupy operacyjno - kontrolnej, pułkownik Fry-drych. Dyrektor Musielak musiał z nim objechać wszystkie obiekty. Kopalnia i elektrownia miały status zakładów zmilitaryzowanych, dlatego musiał tu rezydować przedstawiciel władz wojskowych.

- Frydrych chciał decydować o wszystkim, co się działo w zakładzie - relacjonuje Musielak. - Miał się za Boga, chciał, żeby wszystko z nim konsultować. Powiedzieliśmy "nie". Wara od dysponowania czymkolwiek w kopalni. Do spięć doszło właściwie z miejsca. W styczniu napisaliśmy do ministerstwa o wycofanie tego człowieka. Minister się przychylił, przysłał nową osobę.

Musielak przyznaje, że w grudniu szefowie zakładu mogli czuć się pewnie na swoich stanowiskach. Wszystko przez znaczenie, jakie w Warszawie nadano budowie kopalni i elektrowni. W połowie grudnia nikt już się nie łudził, że wizyta, z jaką 25 listopada Wojciech Jaruzelski przyjechał do kopalni była przypadkowa. I że przypadkiem właśnie wtedy wypsnęło mu się zdanie "My Bełchatowa nie zatrzymamy". Tyle, że po 13 grudnia dowodzący kopalnią stanęli przed zupełnie nowymi zadaniami. - Na półkach sklepowych naprawdę nie było właściwie nic poza octem - Wiktor Musielak zaznacza, że ci, którzy tamtego roku nie pamiętają, nie są w stanie sobie wyobrazić, co znaczą "braki w zaopatrzeniu".

Jak dodaje, jednym z jego zadań było stworzenie wrażenia, że w takich codziennych warunkach nic się nie zmieniło, że wszystko idzie utartym torem.

- Bo proszę sobie wyobrazić nas, ludzi odpowiedzialnych za takie przedsięwzięcie, w jakim my byliśmy położeniu? - mówi Musielak. - Polityka mnie nie interesowała. Zależało mi, żeby zakład nie stanął, żeby nikt nie zszedł z placu budowy. Gdyby tak się stało, to już tego nie dałoby się naprawić. Nie przy tamtych brakach i lukach w zaopatrzeniu.

Kłopotliwe było np. to, że już w poniedziałek, 14 grudnia plac budowy opuścili pracownicy niemieckich firm. To powodowało komplikacje, bo np. nie można było przeprowadzić technicznego odbioru maszyn.

- Wśród załogi dało się wyczuwać takie oczekiwani, co to będzie? - dodaje Musielak. - Dlatego musieliśmy być w każdym miejscu i wszystkiego doglądać.

Nagle okazało się, że do rangi strategicznych decyzji urasta wyżywienie pracowników. Musiał dopilnować, by zamówiono ogórki, jaja, żeby na pewno na stołówce było mięso, wędliny, podroby, wszystko liczone w tysiące kilogramów.

- Zamówiłem ryby w PGR Kluki, 3166 sztuk, żeby pracownicy mogli kupić karpie na święta - dodaje. - Punkty były na Rogowcu, w Piaskach i Bełchatowie. Żeby stworzyć chociaż pozory normalności i by mieli poczucie, że dba się o tą ich codzienność.

W tym samym dniu uzgodnili, że z przedpola będą sprzedawać choinki. 2,5 do 3 tysięcy drzewek. Żeby jakoś podtrzymać atmosferę.

Inną atmosferę pamięta Kazimierz Kasprzak. Jesienią 1981 roku był tak schorowany, że zaczynał pluć krwią. Od września 1981 roku w Wojskowej Akademii Medycznej czekało na niego miejsce. Gdy ogłoszono stan wojenny, mógł o takim leczeniu zapomnieć. Zamiast tego 13 grudnia wieczorem musiał się stawić na posterunek milicji. Zażądał badania lekarskiego. Roztrzęsiony lekarz stwierdził, że absolutnie nie nadaje się do żadnego przetrzymywania.
Następnego dnia kolejne przesłuchanie, od 7 rano. I tak przez trzy kolejne dni. Wreszcie 18 grudnia wylądował w szpitalu. Wyszedł w marcu. A wtedy rozpoczęły się aresztowania.

Stan wojenny w Bełchatowie. Nasza Azalia

W całym kraju 12 grudnia 1981 roku o godz. 23.30 miała ruszyć realizacja akcji "Azalia", związanej z wprowadzeniem stanu wojennego. W Bełchatowie w tych działaniach wzięli udział wszyscy oficerowie SB oraz czterech funkcjonariuszy MO. Grupa operacyjna o godz. 23.46 rozpoczęła działania w Urzędzie Telekomunikacji przerywając łączność miejską i międzymiastową. O szczegółach pierwszych dni stanu wojennego w Bełchatowie można przeczytać w nowej publikacji Sebastiana Pilarskiego i Dariusza Roguta pt. "Czas nadziei 1980-1981".

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Koniec sprawy Assange'a. Ugoda z USA zapewnia mu wolność

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Wczoraj i dziś: Stan wojenny w Bełchatowie we wspomnieniach [MATERIAŁ ARCHIWALNY] - Bełchatów Nasze Miasto

Wróć na zelow.naszemiasto.pl Nasze Miasto